Bycie ministrem to wielka władza i przywilej. To też wielka odpowiedzialność, choć nie każdy minister wydaje się zdawać sobie z tego sprawę.
Nie tak dawno temu ministra edukacji zarządziła wieloletnie podręczniki, które zostały wprowadzone z wielką pompą i populistycznym zacięciem. Wdrożono kwoty dofinansowania zakupu podręczników, limity, różne systemy i schematy zakupowe, czy co tam jeszcze. I jak zwykle przy wprowadzaniu zmian w naszym pięknym kraju zrobił się niesamowity pierdolnik. I zaznaczam, że słowo „pierdolnik” jest eufemizmem w tym kontekście.
Rozpoczęły się kampanie informacyjne, jak zamawiać podręczniki, kto zatwierdza decyzję o wyborze konkretnego tytuły np. do nauczania języków obcych, jak rozliczyć kwotę dofinansowania i jak zakupić wartościowy materiał edukacyjny za kwotę, która w rzeczywistości wystarcza na zakup chleba, sera białego, butelki wody, niewielkiej ilości ziemniaków i może nieco luksusowej szynki. I zgadnijcie kto poinformował o wszystkich tych zmianach i procedurach? Wydawnictwa. Oczywiście to mnie wcale nie dziwi, bo zmieniająca się rzeczywistość spowodowała, że słupki forecastów finansowych wydawnictw dramatycznie spadły w dół, pewnie nie poniżej zera, ale jednak sporo w dół, choć na plusie. Nie chodzi tutaj jednak o motywację wydawnictw, ale raczej o motywację ministerstwa.
Do obowiązków ministerstwa edukacji należy zarządzanie edukacją systemową pod każdym względem. Wprowadzanie tak dużej zmiany – de facto bardziej populistycznej niż rzeczywiście dającej ulgę rodzicom, którzy mają problem z finansowaniem zakupów podręcznikowych – wiąże się z koniecznością przeprowadzenia ogólnopolskiej kampanii informacyjnej, która dotrze do każdego nauczyciela pracującego w systemie, czego ministerstwo nie zrobiło. Nie wiem dlaczego tak się stało, ale gdybym miał przeprowadzić spekulację, to pewnie jednym z powodów byłby chaos przy wprowadzaniu zmiany i krótki czas jej przygotowania i, być może, świadomość, że wydawnictwa będą i tak musiały zadbać o swój topniejący przychód i wyręczyć ministerstwo w kampaniach informacyjnych, co rzeczywiście zrobiły.
I w tym miejscu znajduje się główne połączenie ministerstwa z rynkiem pracy i bezrobociem w ELT. Decyzja ministerstwa o wprowadzeniu wieloletniego podręcznika, również do języków, spowodowała nie tylko konieczność przerobienia całych książek w celu ich dostosowania do tzw. „wieloletniości” [np. zaczernianie luk w zadaniach w książce], ale również przymus zwolnienia całej armii przedstawicieli handlowych, którzy po prostu stali się zbędni. Pewnie jeszcze gdyby część z nich mogła zostać przeniesiona na inne rynki, to nie byłoby to tak bolesne, ale w rzeczywistości na taki krok zgodzi się mało który przedstawiciel. Tak więc, jednym pociągnięciem pióra w długim terminie ministra pozbawiła pracy ogromną rzeszę ludzi [nie wliczając w to wszystkich tych, którzy pracują w księgarniach, magazynach i hurtowniach książek językowych, etc.].
Nie chodzi tutaj o to, żeby płakać nad tymi, którzy stracili pracę. Chodzi o to, żeby tak duże zmiany systemowe wprowadzać jednak z większą rozwagą i przygotowaniem [nie wspomnę tutaj już o całej liście problemów z samym podręcznikiem] na każdej możliwej płaszczyźnie, a nie „na hurraa” i pod populistyczne oklaski. Zaskakiwanie rynku tak rewolucyjnymi zmianami prowadzi wyłącznie do jego destabilizacji i wrażenia, że nie żyjemy w dojrzałej demokracji lecz w jakiejś tam odmianie autokracji.
Każdy ma swoje interesy, to oczywiste. Każdy będzie o swoje walczył, to kolejny truizm. I jednocześnie interesy każdej grupy społecznej trzeba uwzględnić i znaleźć satysfakcjonujące rozwiązanie dla wszystkich, a nie zaskakiwać decyzjami, których konsekwencje właśnie się rozpoczynają. I będą bardzo bolesne dla wielu.
Image by GotCredit