Plusk… decyzja…

Byłem już od kilkunastu minut na telefonie. Razem z koleżanką rozmawialiśmy o tym, co w najbliższych miesiącach zrobimy razem projektowo i szkoleniowo, i jak bardzo dobrze wiemy dlaczego chcemy to robić. Dopiero zrobiliśmy analizę naszego „WHY” (tak, tego „why” z Simona Sinka) i odkryliśmy, że mamy bardzo podobnie w rozumieniu naszego „DLACZEGO”.

Rozmawiając, ulokowałem się na miejscu pasażera, a moja małżonka wykonywała czynności powszechnie nazywane „prowadzeniem pojazdu”. Wyświadczała mi przysługę, ponieważ jest cudownie dobrym człowiekiem, a ja osobą, która nie posiada obecnie prawa jazdy, i która jednocześnie nie daje rady wszędzie dojść na piechotę. Sami rozumiecie – już nie młodzian. 😀

Wyjechaliśmy tuż po gigantycznej ulewie, która jak się później okazało, sparaliżowała nie tylko nasze niewielkie podwarszawskie miasteczko, ale też samą stolicę. To była pierwsza zła decyzja.

Ponieważ czasu nie było wiele, choć też i nie na tyle mało, żeby nie zdążyć, nieco się spieszyliśmy. Dość żwawo zbliżaliśmy się do 50-60 metrowego odcinka drogi, który w całości znajdował się pod powierzchnią wody. Na tym odcinku drogi zalane było absolutnie wszystko. I wtedy nastąpił czas drugiej, jeszcze gorszej w skutkach decyzji.

Sygnały dookoła mówiły, właściwie krzyczały, jasne komunikaty. Gdybym je zarejestrował lub usłyszał w mojej własnej głowie, mój samochód stałby teraz w garażu czekając dumnie na kolejną przejażdżkę. Samochody zaparkowane po prawej stronie drogi stały po rant drzwi w wodzie. Za kałużą, blisko ronda, stał samochód z otwartą maską. Samochód jadący przed nami nagle skręcił w boczną uliczkę, w lewo i zniknął na drodze jeszcze „niezakałużonej”. I to zdanie, które kołacze się w mojej głowie – „Jak się zastanawiasz czy ta kałuża jest głęboka czy płytka i czy w nią wjechać czy nie – NIE WJEŻDŻAJ!”

My… niestety… wjechaliśmy…

Do ronda dopchnęło nas, krocząc w kałuży, dwóch niezmiernie przyjaznych i pomocnych mężczyzn. Z uśmiechem współczucia i pełnym zrozumienia porzucili swój samochód z otwartą maską i pomogli nam się wydostać. Potem przepchnęliśmy samochód za rondo, bo tuż za nami zaparkował autobus, z którego bliżej nieokreślony Pan bardzo ekspresyjnie gestykulował, wydając z siebie rzędy mało przyjaznych zdań na temat tego, jak zablokowaliśmy drogę. Empatia najwidoczniej siedziała na tylnym siedzeniu autobusu lub, być może, jechała na gapę i chciała się ukryć.

Wiele prób uruchomienia silnika nie przyniosło efektu. Niestety. Samochód żałośnie pozostał na poboczu w oczekiwaniu na lepszy moment, ociekając rozgrzaną od temperatury wodą. Nieopodal na chodniku ktoś przeszedł, ktoś inny nagrał filmik jak kolejny, nierozgarnięty samochód zatapia się szumnie w odmętach. Ktoś inny uśmiechnął się pod nosem.

Co teraz? Niestety wygląda na to, że silnik dokona żywota w wyniku kilku źle podjętych decyzji. Tak, decyzji. Nie pecha, nie fatum, nie klątwy. Decyzji.

Nie tak dawno temu bliska mi osoba podzieliła się ze mną myślą, że ma takiego pecha w życiu, który powoduje, że raz na jakiś czas traci. I to dużo. Jednak, im dłużej zastanawiam się nad sytuacją, o której mi opowiedziała, tym bardziej jestem przekonany, że to nie pech, ale efekt błędnie podjętej decyzji. No i wtedy rodzą mi się w głowie dwa pytania: a) z jakiego powodu tak trudno jest nam przyjąć, że wiele z rzeczy dziejących się w życiu to efekt podejmowanych przez nas decyzji, i b) czy możemy uniknąć błędów w decyzjach?

Na drugie pytanie odpowiedź mam jasną. Nie możemy.

Możemy oczywiście zminimalizować ryzyko, ale bywa tak, że mimo podjęcia wszelkich starań, błędu nie da się wyeliminować. Czasem też wykonujemy działania niewystarczające lub nie podejmujemy ich wcale, i właśnie tych kilka niepodjętych kroków powoduje, że pojawia się błąd i zła decyzja.

Oczywiście z perspektywy czasu wszyscy jesteśmy mądrzejsi, ale zdaje się, że to już Kahnemann i Tversky udowodnili, że nic w tym nadzwyczajnego. Retrospektywnie, decyzje oczywiście błędne, w momencie ich podejmowania, błędne być nie muszą. A decyzje podejmowane pod presją czasu są potencjalnie obarczone jeszcze większym ryzykiem błędu.

Co do pytania pierwszego natomiast, nie mam jasnej odpowiedzi. Jest mi blisko do myślenia o tym, że każdy z nas ma jakieś swoje mechanizmy, z powodu których działa właśnie tak, a nie inaczej – zaprzeczając swojej sprawczości i oddalając konsekwencje działań od swojego wpływu. Jestem też głęboko przekonany, że w większości sytuacji ten wpływ mamy i decyzje, jakie podejmujemy należą do nas, nie do opatrzności.

Jaka jest wobec tego korzyść z brania odpowiedzialności za własne decyzje i działania? Po co to robić, jeśli łatwiej jest stwierdzić: „mam pecha”, i nie mierzyć się z samym sobą? Czy jeśli weźmiemy sprawy w swoje ręce i uznamy swój wpływ na rzeczywistość to popełnimy mniej błędów? Być może, ale ja bym na to gwarancji pięcioletniej nie wystawił. No więc, po co?

Po to, żeby mierzyć się z samym sobą i dokonywać samorozwoju niekoniecznie na szkoleniach rozwojowych z innymi ludźmi, ale czerpiąc z trudnych doświadczeń, których życie nam nieco dostarcza. Te emocje: żal, smutek, złość, to jest wszystko to, co czyni nas człowiekiem. Przeżywanie mojego smutku związanego z tym, że być może będę musiał pożegnać się z moim autem i zmierzyć z kolejnym obciążeniem finansowym, w i tak już nieciekawej dla mnie sytuacji kryzysu koronawirusowego, jest trudne. Doświadczanie grubego wkurwa na to, że podjąłem złą decyzję, mimo podprogowego rejestrowania jednoznacznych sygnałów wysyłanych do mnie przez otoczenie, też do łatwych nie należy. Odtwarzanie w głowie sekwencji prostych czynności (nie jedź, zatrzymaj się, skręć, zawróć) i wariantów, które pomogłyby uniknąć tej sytuacji, też zasysa negatywnie. A mimo to, uznanie, że całe zdarzenie to jednak wynik mojej decyzji, a nie losu, jest wartością uczącą.

Dzisiaj decyzje nie są łatwe i długo łatwe nie będą. Pewnie będą obarczone błędami i potknięciami, czasem z dużym kosztem w tle, materialnym i ludzkim. Czy to znaczy, że nie należy ich podejmować? Absolutnie nie. Jestem przekonany, że to jedna z gorszych rzeczy, które można zrobić – siedzieć bezczynnie i przyglądać się, jak nurt przepływa obok. Przeczekiwać bez końca, w nadziei, że nie porwie nas ze sobą, że pozostaniemy niezmoczeni na brzegu.

Wystrugać łódkę i mocne wiosło, wsiąść do niej i popłynąć czy to z nurtem czy pod prąd… To konsekwencja z decyzji o uznaniu tego, że mam wpływ, i że chcę z niego skorzystać, pamiętając o tym, że po drugiej stronie plusa leży minus, i że nie zawsze się uda, ale jeśli nie będę próbował to nie uda się na pewno. Jeśli natomiast spróbuję, to (nie) uda się tylko może, a może uda się „aż”.

Dodaj komentarz